.

.
Zanim ostatecznie zdecydujesz się dołączyć do gry na naszym blogu, przejrzyj wszystkie zakładki, ponieważ to właśnie one pomogą Ci dopasować się do realiów fabuły. Nieznajomość regulaminu nie zwalnia przecież z jego przestrzegania. Kiedy już uznasz, że wiesz wystarczająco, by móc stworzyć własną postać - zostaw komentarz w odpowiednim miejscu, abyśmy mogli przesłać Ci zaproszenie. Miłej zabawy!
pogoda
Lato się kończy, a niebo coraz częściej przyozdabiają srebrzyste chmury. Na szczęście temperatura nie spada zbyt szybko, więc obozowicze co jakiś czas mogą jeszcze leniwie wygrzewać się w słońcu. Przez najbliższy tydzień możemy spodziewać się od 20"C do minimum 17"C.
aktualności
- Za nową szatę serdecznie dziękujemy Kaylo ♥
- Gra toczy się w komentarzach oraz na GG.
- Górna granica wieku Obozowiczów wynosi 23 lata, później heros opuszcza Obóz, bądź zostaje w nim żeby 'pracować'.
ogłoszenia
- Powoli blog budzi się do życia.
- Szukamy nowych rekrutów.
-Wszystkie zakładki na stronie zostały edytowane.
- Na blogu pojawił się Shoutbox.
- Zachęcamy do gry w komentarzach!

sobota, 21 lutego 2015

When light fades away


+16 contains violent language

Hazel: Ciemno, chłodno, cicho. Tak jak lubiła najbardziej. Z dala od obozowych ognisk i drażniących śmiechów. Przychodziła tu regularnie do Wavantosa, bo młody pegaz do tej pory nie uległ jej wpływom i nie chciał zamieszkać w stajni razem z resztą mitycznych wierzchowców. Wcale mu się nie dziwiła, będąc na jego miejscu również wybrałaby łono natury i może dlatego nie była przekonująca w swoich namowach. Siedziała pod drzewem oparta o pień, dłonią sięgając do końskiego pyska bezwiednie schylonego w jej kierunku. Las był dziś niesamowicie głuchy. Nocne ptaszyska zamarły, mogła słyszeć jedynie oddech smolistego zwierzęcia stojącego obok, lepką łuną rysujący się w ciemności i ulatujący ku nagim gałęziom. Cały ten melancholijny krajobraz podkreślało jeszcze miarowe bicie jej serca, stłumione cichymi słowami wypowiadanymi w kierunku łapczywego ucha. Zmrużone ślepia ogiera przypominały jej aż nadto o ziarnie jakie potrafiła zasiać gdzieś na dnie rozdygotanej duszy. Śniade palce przesunęły w górę aksamitnych chrap, nakładając na nią spokój. Wypierała negatywne emocje pod same krańce świadomości, nie pozwalając im na powrót. Sama przymknęła złote, iskrzące w mroku oczy, by stać się niewidzialną. Zapomniała jednak, że wciąż zostawia za sobą ślad. Ciepły, wyrazisty, wonny ślad podkreślony nutą piżma i migdałów. Zabrała ze sobą Spathę, wolna dłoń opierała się teraz na prostej rękojeści. Cisza niemal przewiercała jej się przez skronie, ale nauczyła się z nią pojednywać. Nie przywykła do tego stanu, nie potrafiła się w nim zrelaksować, nie po barbarzyństwach wojny. Oparła głowę o omszały pień, wciągając wilgotne powietrze aż do bólu płuc. Przynajmniej kary był zrelaksowany, to pozwoliło by na powierzchni jej warg zrodziła się ciepła iskra. Błogostan nie trwał jednak długo, jej kopytny towarzysz napiął bowiem mięśnie szyi. Zrobiła błąd, otworzyła oczy by na niego spojrzeć, a złociste tęczówki zalśniły odbijając światło księżyca. Zdradziły nadchodzącemu zwierzęciu jej pozycję. Nie mówiła nic, słuchając co zwierzę ma jej do powiedzenia. Uszy stanęły sztorcem, uniósł się czarny łeb. Skrzydlaty słyszał coś czego ona jeszcze nie mogła usłyszeć. Zdała się zatem na jego instynkt. Chwyciła mocniej rękojeść miecza i opierając się o glebę podniosła na nogi. Śledziła ruch końskich uszu, głowy. A potem przekładała to na przekaz dla siebie zrozumiały i filtrowała dzikim spojrzeniem wskazany kierunek. Dusząca ciemność, przerzedzona srebrzystą łuną, dzięki czemu mogła widzieć pnie i mieć jakieś odniesienie co do swojej pozycji. Położyła dłoń na ciepłej łopatce, marszcząc nos. Poczuła drgnięcie skóry.

Deran: Piecznie rozprzestrzeniało się na wyższe partię ręki. Nie wiedział co to za cholerstwo, ale miał już tego dość. Nawet miecz nie wpasowywał się w jego dłoń tak zgrabnie jak zawsze, choć nie spuchł, bo by zauważył. Porównywał je już od 20 minut co chwila trąc niepotrzebnie zaczerwienione miejsca. Mógłby płonąć żywcem, ale nie zwróciłby się po pomoc, ani wziął ambrozji. Co mu szkodziło? Czemu był tak potwornie uparty? Drobne elementy rozprysnęły się po pokoju, ciśnięte przez niego o ścianę. Wyciągnął miecz zaklinowany w podłodze i pozostawiając po sobie trzask drzwi wybył z domku. Tak niewiele potrzeba było, żeby doprowadzić go na granice cierpliwości. Chłód nocy owiał go swoimi pazurami, powoli wprawiając umysł w drżenie. Był zaledwie w t-shircie i to nie obozowym, jako że miał zamiar umoczyć zmysły w kilku szklanicach alkoholu. Dlaczego? Bo to Deran, częściowo uzależniony od pewnych niekoniecznie zdrowych nałogów, jak adrenalina. Chciał też podbudować sobie ego, albo może przyjrzeć się... Nie! Tego by nie zrobił, nie Alli, nie zasługiwała na to. Wyklnął pod nosem swoje szczęście tocząc bezsensowną bitwę z wiatrem. Zbliżał się do granicy gdy usłyszał nietypowy szmer. Znał dźwięk skradającej się osoby, herosa, nimfy, znał to za dobrze. Kroki były ociężałe, ociężała była i aura. Jakby skutecznie nie izolował się od czucia, to tego nie można było pominąć. Zacisnął palce na rękojeści doprowadzając je do wybielenia. Zamarł w bezruchu, oddychając bezgłośnie. A jednak odgłos szumiał zbyt głośno, by pozostać anonimowym. Zaciskał zęby zerkając na nadgarstek. Nie wiedział jak długo może utrzymać miecz za nim jego ciężar urwie mu żarzącą się rękę. Ryk, syk niczym lampart żądny krwi by przeżyć. Pojawił się znikąd, jak zjawia tylko przesiąknięte krwią ślepia pochłaniały swoją ofiarę - Hazel. Dwa ostrza osadzone na głowie czyhały by wbić się w miękkie ciało. Biel kłów błysła. Wycie konającego. Deran nie wiedział w co celował, zranił go jedynie, zbyt lekko, by zabić.

Hazel: Nawet nie zauważyła, kiedy jej oddech zlał się z wszechobecną ciszą. Nie słyszała już nawet Wavantosa, który stał tuż przy jej boku, nie chcąc go opuszczać nawet pod groźbą zagrożenia czyhającego gdzieś w kłębach ciemności. Przy Hazel nie potrafił odczuwać strachu, czuł jedynie miażdżące napięcie któremu mógł się przeciwstawić głównie dzięki temu, że jej ciepła dłoń wciąż spoczywała na skosie łopatki. Teraz w głowie dziewczyny pulsowało już tylko jej serce, całkowicie samotnie, nie okraszone nawet szumem krwi w uszach. Ten stan również nie był jej obcy, stan najwyższego skupienia, bezgraniczna czujność i niemal symbioza z otoczeniem. Wszystkie jej zmysły pracowały teraz na najwyższych obrotach i po prostu nie było mowy o tym żeby ją zaskoczyć. Była jak cięciwa łuku, napinająca się z sekundy na sekundę coraz bardziej, by w odpowiednim momencie dać strzałom energię do lotu. Była gotowa by bezmyślnie zaatakować. Równo z końskim uchem, które znienacka cofnęło się w tył, obróciła się z pięty, a jej mięśnie dotychczas naprężone dały energię ostrzu jak cięciwa strzałom. To miało nie miało być cięcie z półobrotu, w końcu nie miała pewności w jakiej odległości od niej znajduje się przeciwnik i czy w ogóle jest przeciwnikiem. Zastygła ze szpicem miecza wytkniętym wprost gardziel stwora, który wzrostem niemal dorównywał Wavantosowi. Oddech utknął w piersi jedynie na ułamek sekundy, nie spodziewała się że to będzie coś tak dużego. To było nielogiczne, tak wielkie bydlę nie mogło podejść tak blisko bez wydania z siebie najmniejszego szmeru, nie mówiąc już o trzasku liści czy czegokolwiek! Nie była w stanie odmierzyć dystansu. Nagle doświadczenia przeszłości stopiły się jak pierwszy śnieg, pozostawiając po sobie jedynie naleciałości mechanizmów obronnych opartych na sygnałach podawanych przez instynkt. Nie wiedziała dlaczego bardziej zadbała o konia, dlaczego nie zaatakowała od razu. Cofnęła się gwałtownie o krok. Nie było sensu zamierania w ślepej strefie. Mimo że rozstaw oczu nie pozwalał stworowi na widzenie tego co centralnie przed nim, czyli Hazel, widział już czarne zwierzę stojące u jej boku i to je zamierzał zaatakować, gdyby nie krótki okrzyk wydany przez dziewczynę. Był ostry jak tysiące ostrzy, mrożący krew w żyłach i przepełniony agresją. Ten dźwięk zmotywował pegaza do uskoczenia w bok, a następnie ucieczki, zwrócił też uwagę rogatego czegoś w jej stronę. Zwierzęta się jej bały, wszystkie z wyjątkiem koni, więc wielkie bydlę nie wzięło jej od razu na rogi. Ta sekunda pozwoliła stabilniej chwycić broń i sprężyć mięśnie do skoku w przód. Już, już miała wbić ostrze między oczy, gdy stwór ryknął i machnął zamaszyście łbem, cięty przez Derana. Czoło umknęło przed klingą Spathy, a na drodze powrotnej szpice rogów zawadziły odzież złotookiej i tnąc ciało na poziomie brzucha bezpardonowo szarpiąc zwaliły ją na ziemię. Nie poczuła bólu, nie poczuła nawet upadku, bo to wszystko działo się po prostu zbyt szybko. Rąbnęła na ziemię razem z mieczem, przez te wszystkie lata nauczyła się, że lepiej przypadkowo zranić się własną bronią, niż w ogniu walki wypuścić ją z ręki. Żołnierze byli też uczeni spadania z koni, zatem wiedziała jak runąć, by Spatha nie wyrządziła znaczących szkód, przynajmniej takich żeby uniemożliwić jej reagowanie. Trochę nią zawirowało, straciła orientację, ale w zasadzie nie potrzebowała jej by wstać, co i tak okazało się potem bez sensu, bo wtedy zaświsnęła nad nią zębiasta paszcza. Wciągnęła powietrze, przeturlała się przez ramię i w ten sposób uwolniła spod siebie miecz, teraz mogąc  złapać rękojeść oburącz na oparciu łokcia i wypchnąć szpic w górę. Wszedł głęboko w podniebienie kotowatego, jeszcze nim szczęki zdążyły jej dosięgnąć. Zabiłaby sztychem w gardziel, ale nie zdążyłaby przed zębami. Ratowała życie. Kolejny ryk bestii, która szarpnęła łbem i oszołomiona bólem cofnęła się o krok. Jednocześnie leżąca wyszarpnęła miecz, by nie pozostał utkwiony w wielkiej mordzie. Zostałaby wtedy z niczym, nie było takiej możliwości.

Deran: Koncentracja chyliła się ku upadkowi. Ból przeżerał go na tyle dobitnie, że nie potrafił wyselekcjonować obecności ani pegaza ani Hazel. Dopiero jej krzyk uświadomił go jak wielki błąd popełnił wtrącając się nie w swoją bitwę. Zamiast bronić od ataku, utrudnił go Hazel.  Jeśli oczy nie postanowiły zmienić według upodobań rzeczywistości wokół niego, do której ciemności dopiero się przyzwyczajał. Bicie kopyt było zbyt gęste, może trudno mu było wyławiać takie szczegóły, ale na pewno było ich więcej niż cztery należące do pegaza. Stłumił ból zaciskając go między dumą, a drugą szansą otrzymaną łaskawie od zaistniałej sytuacji. Miał przewagę, zwierz zdawał się nie wiedzieć o jego obecności, zbyt zajęty swoim obecnym celem. Każdy jednak wybrakowany ruch mógł szybko przechylić szalę na stronę potwora. Miecz osuwał się z dłoni, tracił ją, place zanikały powoli pochłaniając coraz to wyższe parte ręki. Teraz albo nigdy. Póki był do tego jeszcze zdolny przerzucił miecz w lewą dłoń. Nie miał wyboru, nawet jeśli jego efektywność mogła zostać przez to osłabiona. Zmniejszył błyskawicznie dystans,  wykonał zamach z ramienia nadając mieczu przyspieszenia w przeciwnym kierunku, natarcie mogło być silniejsze, ale lewą ręką to jak walczyć obcą ręką. Ostrze pozostawiło śmiertelnie głębokie rozcięcie w ciemnym jak smoła cielsku, zwierzę zachwiało się i rozwścieczyło, nadal żyjąc, sama utrata krwi w takim tempie powinna to zabić, ale jak wiadomo takie podstawowe prawa nie imają się mitologicznych stworów. Prawe ramię majtało się bezwiednie w powietrzu spowalniając go tylko i dezorganizując postawę, jaką powinien cały czas mieć, a przez jej brak, przegrywał. Kotowaty ruszył na niego jak byk na czerwoną płachtę, wzburzającą w nim nienawiść do tego kto śmiał jej użyć. Deran uskoczył w ostatnim momencie równocześnie wysyłając niebański błysk, by ogłuszyć stwora. Nie uszło jego uwadze, że niestety ta umiejętność kiedy trzeba wcale nie daje gwarancji zabicia. Doskoczył do niego korzystając z dezorientacji i wbił sztych w poprzednią ranę tym razem rozdzierając również i flaki. Obrócił jeszcze broń i wysunął ją za nim zwierz znikł, pozostawiając echo agonii. Monstra to były realia herosów, a nadal pustota jaką pozostawił utrzymała Derana chwilę w bezruchu, oddychał jakby zagłębiając się w myślach. Ocucił się po 30 sekundach obracając w stronę Hazel. - Jesteś ranna? - Zrobił w jej stronę kilka kroków. Sam nie był świadom, że z ramienia ulewa się krew.

Hazel: Kiedy wydawało jej się, że to koniec, bo potwór podejmie kolejną szarżę, której nie byłaby już w stanie odeprzeć z racji wysiłku jaki włożyła w pierwszy kontratak, ktoś znów zaatakował to wściekłe bydlę. Stwór obficie broczył juchą z pyska, nieco ją zachlapał, przez co zacisnęła na moment powieki, łapiąc chciwie powietrza. Kiedy znów patrzyła, widziała jedynie czarne smugi, czerń przesuwającą się w czerni, tworzącą refleksy i poruszającą się w niekontrolowany sposób. Rozpoznała sylwetki dopiero kiedy błysk rozcieńczył mrok, to wprowadziło zamęt w systemie gałki ocznej, musiała zasłonić oczy wolną ręką, jako że druga wciąż dzierżyła miecz. Nie puszczać go, nie puszczać za nic, no chyba że urżną Ci ramię albo padniesz martwy. Wtedy nie będziesz mieć wyboru, ale dopiero wtedy. Wstawaj Hazel, jeszcze możesz się ratować, teraz masz szansę! - wrzeszczał jej instynkt na zmianę z wolą przetrwania. Spatha nie była szczególnie długim mieczem, przynajmniej nie dłuższym niż jej ramię, zatem mogła wbić go w glebę, by był jej wspornikiem. Jelec nie pozwolił dłoni zsunąć się z chwytu, dał oparcie, to był genialny pomysł mimo że zainspirowany czystą desperacją. Pozbierała się z ziemi, drugą dłonią chwytając głowicę z góry. Zacisnęła palce na własnych kostkach, podnosząc się do klęczek, jednak kiedy usiłowała podciągnąć jedną z nóg do stania paskudnie szarpnęło ją w okolicach brzucha. Poczuła się tak, jakby ktoś wcisnął całą łapę w ranę i potężnie ścisnął jej jelita więc wbiła znów kolana w podmokłą ziemię zanim zdążyła na dobre się podnieść. Była rozpruta jak bestia, z tym że nie w tak wielkim stopniu i gdy tylko zdała sobie z tego sprawę, pochyliła głowę nie potrafiąc zmusić się do kolejnej próby. Oświeceniu towarzyszył zimny dreszcz emocji, pot szybko zalśnił na jej skroniach. To że nie odczuwała bólu w pełnym wymiarze wcale nie oznaczało, że go nie było, zwłaszcza że razem ze świadomością uszkodzeń wracał jej powoli system czucia w okolicach zranionych punktów. Słabość, ponowny ścisk jelit, tak bardzo wymowny że aż ją zemdliło. Zdążyła już zapomnieć jak to jest. Mało rozsądnie pokierowała nieco drżące palce do miejsca, gdzie zlepiona krwią koszulka przywarła jej do ciała. Lepka plama ściekała powoli do spodni. Umoczyła opuszki i uniosła je do ust. Krew. Ale czyja? Potwora czy jej? Nie do końca połączyła jeszcze fakty. Jesteś ranna? Nie. Może, nie wiem. Zmusiła się do powiedzenia tego na głos, kiedy okręciła głowę w jego stronę. Jej złociste oczy jarzyły się w czerni niemal kłując swoim blaskiem. Miała wzrok dzikiego kota na łowach, może dlatego zwierzęta się jej bały? Brały ją za jedną ze swoich? - Nie... Nie wiem... - wyraziła zawahanie, bo umysł przypomniał jej, co dzieje się z niezdolnymi do walki. Dobija się ich. Niestety sam fakt, że wciąż klęczała z rękoma zaciśniętymi na rękojeści mówił sam za siebie. Była jak zwierzę, stałaby nawet na wpółprzytomna, a jeśli wciąż klęczała, to po prostu znaczyło, że już się nie podniesie.

Deran: Niepojęte są działania broniącego się umysłu. Ból mógł paraliżować, głównie gdy nie znało się wcześniej jego wymiaru. Ból sam w sobie był znajomy co do tego nie ma wątpliwości, nigdy jednak tak poważny by mózg odciął go jak niepotrzebną już część rakiety wystrzelonej w kosmos, gdy przyszedł na to czas. Poświęcił ją za możliwość sprecyzowania sytuacji i braku dystrakcji, było warto? Przeżyli...poniekąd. Rozpoznanie postaci nadal było zbyt trudne, zwłaszcza gdy czuł jak rozdziera go wściekłość. Czucie powoli zaczynało wracać, rozcięte i przeżarte przez wysypkę ramię nie było tym co chciało się dostać po wygraniu walki. Zaciskał szczęk powstrzymując się od ryku zaciśniętego w gardle. Tylko oczy zdradzały jej obecność, nic więcej nie zdążył odczytać, a obraz zamiast wyraźniejszy coraz bardziej się rozmazywał. Poddasz się przez jakimś tam ból w ramieniu? Od kiedy ty taki wrażliwy, co? Uścisk zacieśnił się na górnej partii prawego ramienia. Odruch bezwarunkowy. Chciał odciąć skażoną krew od zatrucia reszty organizmu? Powstrzymać krwawienie? Unieruchomić rękę? Krople spływały ciurkiem z opuszków palców spotykając się z zbyt przesiąkniętą już ziemią która odmawiała wchłaniania wilgoci, rozlewając szkarłat na dalsze partie podłoża. Zrobił kolejny krok do przodu opuszczając lewą dłoń. Ściągnięte łopatki, uniesiony podbródek... z nikim tu nie konkurujesz. - To tak czy nie? - Wycedził przez zęby a jego ton przesiąknięty był agresją. To nie rozcięcie, tylko piekielna, zmutowana wysypka zamieniała go w dzikie zwierzę, a arogantem był już z natury - połączenie poskutkowało w braku zrozumienia i byciu ślepym na cudze cierpienie. - Nie tak trudno to stwierdzić. - Furknął jeszcze bardziej się zbliżając. Czemu jej jeszcze nie widział?! Jedyne co mógł przypuszczać to to, że dziewczyna jest na klęczkach, albo kuca, zważając na wysokość na jakiej osadzone w bezkresnej ciemności były jej oczy. Stał dwa metry dalej, nadal zbyt daleko, zbliżył się o kolejny krok. Widział kontury twarzy, włosów i sylwetki. Miecz zaskrzył się w blasku pojedynczej gwiazdy która wygrała bitwę z chmurnymi szarościami. - Dasz radę wstać? - Tym razem nie słuchać było żadnych emocji, stłamsił je chwilowo i tylko tyle można było usłyszeć. Nie oczekujmy zbyt wiele, nie zacznie mu być nagle przykro czy nie odczuje wrodzonej troski, bo na pewno nie posiadał jej od urodzenia. Miał na tyle człowieczeństwa żeby nie zostawić jej samej w środku nocy - raz już to zrobił i żałować będzie do końca swoich dni.

Hazel: Agresja budziła agresję. Poczuła jak wibruje w nadgarstkach, w skoku ciśnienia niemal rozsadzając żyły. Ból promieniujący od ran, wylewający się z krańców ciętej skóry wcale nie pomagał jej się uspokoić. Była  wściekła, że spartoliła całkiem nieźle zapowiadające się starcie, a to wszystko przez niego. Przez tego sukinsyna. Znała dobrze tę mordę, nie miała problemów z widzeniem w ciemności, nie od kiedy zdołała na chwilę złapać stabilną postawę. W końcu była dzieckiem Hadesa. Mrok był jej kolebką właściwie od zawsze. Raz już umarła, była w Otchłani i na razie nie chciała tam wracać. Białe zęby błysnęły w czerni, obnażone ostrym, wyuzdanym uśmiechem. Szok pomału ustępował miejsca złości, którą skupiła w jego postaci. - Krwawię jak zarzynane prosię, bo wszedłeś mi w drogę. To do kurwy nędzy chciałeś usłyszeć? - oblizała wargi. Brukowy też był spadkiem miesięcy spędzonych w okopach, lat pośród mężczyzn którzy mieli zwyciężać, nie certolić się z babą. - Gdybym mogła stać, już dawno pożegnałbyś się z drugim ramieniem, pierdolony dupku. - wycharczała z pasją. Nie potrzebowała jego łaski, ani jego człowieczeństwa. Wavantos wciąż gdzieś tam był. Zawlókłby ją do Obozu, wystarczyło go jedynie przywołać. Zazgrzytała zawistnie zębami, naprawdę chciała się podnieść, ale jedyne na co było ją stać to podciągnięcie jednej nogi i to przy ogromnym wysiłku. W tej pozie mogłaby chylić czoła przed koroną. Szkarłatna nitka zaszyła jej wargi i spłynęła brodą. Chciała dorzucić jeszcze parę soczystych frazesów, jednak zdała sobie sprawę, że teraz nie ma na to czasu. - Jak chcesz się bawić w bohatera, to nie kłap tyle gębą, tylko znajdź pegaza. Zaniesie nas do Obozu. Jeśli nie, nie marnuj mojego czasu i wypierdalaj, zanim się rozmyślę i postanowię Cię zabić. - warknęła, świdrując go rozbuchanym, twardym spojrzeniem.

Deran: Hazel, oczywiście. Nie ta liga Deran, ale da to po sobie poznać? To Deran, stałby przed wyrośniętym olbrzymem, mogącym go zgnieść jednym uderzeniem pięści i nadal zostałby przy swoim zdaniu. Wiedział, że dziewczyna ma rację, nawet za dobrze to wiedział, ale czy miał zamiar to przyznać? Musiałby naprawdę mocno uderzyć się w głowę. - Właśnie to. - Warknął cofając się o krok. Cały czas starał się uchwycić ostrość i przy okazji, już stracił poczucie obowiązku pomagania jej, więc mógł zwiększyć dystans między nimi. Mimowolnie andrusowski uśmiech wpłynął na jego usta. Im więcej razy to słyszał tym zdawało się to mieć na niego lepsze działanie. Zupełnie jakby otrzymywał komplementy. Szybko jednak skrzywił się gdy przy próbie podniesienia rozciętej koniczyny rana powiększyła się jak dziura w kadłubie gdy napiera na niego zbyt wiele presji. Zabić? A może poradzi sobie sama, jak nie, będzie miał ubezpieczone życie, jak tak, może to się dla niego najlepiej nie skończyć, ale tak samo niepewny był wynik równania w którym przyprowadza on pegaza. - Proszę bardzo! Radź sobie sama! - Podjął decyzję? Może. Rzucił jej ostatnie, jedno z tych ‘wal się’ spojrzeń i zaczął kierować się do swojego domku, bo jak można się było tego spodziewać nie dane mu będzie się dzisiaj napić. A szkoda, potrzebował znieczulenia i szwów i ambrozji, ale nie da sobie jej wcisnąć choćby świat się walił, a to był jedyny ratunek. Ot, spaczony pogląd na boskie dary, których nigdy nie tolerował i nigdy nie przetrawi. Słyszał niespokojne furczenie, powietrze przepływało przez pokaźne nozdrza, a kopyta podważały nieznacznie ziemię. To musiał być pegaz. Był niedaleko, wręcz zatrważająco blisko. Poczuł ciepłą mgiełkę na karku. Odwrócił się w nader powolnym tempie by spotkać się z ciemnymi jak węgiel oczami. Nie odezwał się, nie poruszył, Wavantos go znał, ale młody zwierz taki jak on, reagował inaczej na niektóre zdarzenia niż inne pegazy. - Spokojnie.- Szepnął przełykając ślinę. - Potrzebuję twojej pomocy. - Zmienił zdanie? Jak bardzo niektórzy nie działaliby mu na nerwy, byli ‘jedną wielką rodziną’ - nie był pewien kto tak mówi, ale za każdym razem jak to słyszał miał ochotę zwrócić ostatni posiłek. Skąd takie chore stwierdzenie? Rodzeństwo sobie grozi, nie mając faktycznie w intencji pozbawienia ręki czy odebrania życia, a Ona. Ona zapewne gdyby mogła, postąpiłaby zgodnie ze swoimi słowami. - Hazel potrzebuje pomocy. - Konie to nie była jego specjalność tak jak pegazy dlatego mówił powoli i przyciszonym tonem, nie potrafił przewidzieć reakcji, ale instynktownie założył, że krzyczenie i pośpiech mogłoby się źle skończyć. Zrobił kilka kroków w stronę z której właśnie wracał. Upewniał się, czy zwierz podąży za nim. Ten zbliżył się do niego trącając pyskiem i okręcając go w stronę grzbietu. - Masz rację. - Tylko zwierzęciu i Alli mógłby przyznać rację. Nie istniała taka opcja by doszło do tego przy kimś innym. Ból się nasilał, ale nie mógł wyżywać się na niewinnym zwierzęciu, które mogłoby ogłuszyć, lub nawet zabić. Galop na granicy z cwałem zarzynał go żywcem- tak właśnie się czuł. Odcięcie ramienia nie byłoby tak złym pomysłem jak mogło się wydawać na początku, z resztą jeśli nie dzięki ostrzu, ból sam zerwie wszystkie połączenia. Zeskoczył z niego gdy znaleźli się przy samej Hazel. Tu kończyła się jego dobroduszność. Jest silna i doświadczona - poradzi sobie.

Hazel: Osunęła się na własne łydki, z ulgą przyjmując jego wymówienie. Lał jej tyle żrącego jadu na język, że nie mogła się powstrzymać przed parskaniem i pluciem w postaci wyklęcia go od najgorszego ścierwa, na przekór świadomości, że sprawia mu tym chorą satysfakcję. Deran należał do ludzi upośledzonych psychicznie w najgorszym możliwym tego sformułowania znaczeniu. Zatracił podział między tym co właściwe, a co nie, nie stracił jednak przejrzystości myśli i z tego tytułu był istotą niebezpieczną. Nie liczył chyba jednak, że jego gardzące spojrzenie umknie w niepamięć. W kolejnym napływie złości potęgowanym przez ból zdjęła dłoń z głowicy i poza polem jego widoku powoli przesunęła nią po podgniłym leśnym dywanie. Natrafiła na wyjątkowo ostry kamień i mogła to uznać za łut szczęścia. Gdy tylko odwrócił się od niej plecami, rzuciła znaleziskiem między jego łopatki. Gdy odwrócił się z warknięciem, skrzyżowała z nim spojrzeń, jej własne było wysnute z czegokolwiek poza gniewem i wężową dwulicowością. - To mógł być nóż... - udzieliła mu lekcji, jednak zrobiła z to należną sobie podłością i wyrachowaniem. Nie wiedziała dlaczego właściwie dała mu wskazówkę, jednak jakby się nad tym porozwlekać, prędzej chciała pokazać mu jak bardzo był lekkomyślny odwracając się do niej plecami, niż dbała o rozwój jego umiejętności. Kompletny brak kompetencji, ignorancja która mogła go kiedyś zgubić. Świdrowała go dzikim, lśniącym i ani trochę nie blednącym spojrzeniem, dopóki syn Zeusa nie postanowił się oddalić. Została sama, mruknęła coś do siebie i oparła spocone czoło o dłonie ponownie ściśnięte na rękojeści Spathy. Wiedziała, że dobrowolnie wydała na siebie wyrok, pozwalając mu odejść, bo zwierzę wcześniej przez nią spłoszone było bardzo niestabilnym gruntem. Tak zwana żołnierska duma, prędzej skłaniała ją ku śmierci niż prośbom o pomoc. Odetchnęła cicho, czując gromadzącą się w ustach, metaliczną ciecz. Splunęła nią niedbale, zamykając oczy i oddając się w objęcia ciemności. Nie bała się, nie było czego się bać, nie po tym jak raz już się to przeżyło. Nawet śmierć była dla niej czymś odkrytym, nie stanowiła odwiecznej tajemnicy. Mogła się z nią pogodzić i zrobiła to. Naprawdę. (...) Poruszyła się dopiero, gdy usłyszała bicie końskich kopyt. Szybkie. Natężone. Zwierzę pędziło. Czyżby Wavantos? W ciemności znów zajarzyło się jej spojrzenie, jednak nie tylko ono. Błysnął również miecz, wyszarpnęła go z ziemi. Nie mogła się ponieść, ale ręce nadal miała w pełni sprawne, dlatego trwając na jednym kolanie, osłoniła się ostrzem. Licho wie, kogo tam gnało. Ostatecznie przygnało dupka. Szkoda... - Dlaczego nie dziwi mnie Twój powrót... - mruknęła, opierając szpic o glebę przed sobą. Nie spoczęła jednak, dopóki nie zsiadł z pegaza. Ten instynktownie dostąpił do niej, by przystanąć przedeń obronnym murem. Teraz mogła się rozluźnić. Tak właśnie go szkoliła, na obrońcę. Spędzała z nim prawdopodobnie więcej czasu niż Deran spędzał z Allą, praktycznie nie było rzeczy, do której nie mogłaby go nakłonić. Wysunęła dłoń w stronę skrzydlatego, a gdy ten schylił łeb ku niej, zaczęła stopniowo opuszczać ramię. Koński łeb podążał za nią jakby przywiązany do pokrwawionych palcy niewidzialną nicią. Poprowadziła chrapy aż do samej ziemi, kary musiał zgiąć się tak mocno że aż stęknął. Nie pozostała jednak dłużna, sama obniżyła ciało najniższego możliwego poziomu, nie dbając o to, że gdy zetknie rozorany brzuch z brudem i wilgocią wda się zakażenie. Podpierała się teraz na łokciu, a miecz leżał tuż obok. Uspokoiła przyjaciela dotykiem, gładząc przez chwilę aksamitny pysk. Wpatrywała się z dołu w jego mądre ślepia, ogier nie bał się jej spojrzenia. Dawno uznał jej wyższość. Odczekała chwilę w tej męczącej go pozycji, musiał nabrać przekonania że musi w niej pozostać. Przez chwilę. Zaczęła mruczeć, naleciałości szeptu, pomruk niezrozumiały dla syna Zeusa. Ręka dotychczas sterująca pyskiem objęła najbliższą pęcinę. Otoczyła, nie ścisnęła. Zwierzę poruszyło się całe, jakby przestąpiło z nogi na nogę, rozkładając ciężar, otwierając skrzydła. Pomogła mu trochę, gdy uginał przednie kolana, a po chwili już leżał na ziemi. Oczywiście, że sobie poradzi, na leżącego wiercha nawet kaleka mogła wsiąść. Ogier prychnął, nieco się denerwował, bo był jeszcze młody, ale potrafiła ukoić go głosem. Tak bardzo niepodobnym do parskania i plucia jadem. Był wygładzony i łagodny. Jakby zwracała się do dziecka. - Już, już. Jeszcze chwilkę. Cierpliwości, przyjacielu. - chwyciła miecz, po czym wdrapała się na szeroki grzbiet, uważając po drodze na lotki. Ostrze wsunęła do pochwy, grzywę ujęła w jedną dłoń. Z grymasem zgięła się nad kłębem, wbiła lekko piętę w słabiznę, a drugą dłoń oparła na glebie i dała mu impuls, bo nie była na tyle silna by go rozbujać. Tak zmotywowany, ogier podniósł się na nogi, podrzucając niespokojnie łbem. Zaczęła go gładzić, przelewając na niego swój spokój. Dała mu sygnał do stępa, po czym z pewnym wysiłkiem odwróciła się do Derana. - Mięczak... - posłała mrukliwym szeptem. Od początku wiedziała, że tylko dużo szczeka. Nie spodziewał się chyba wdzięczności. Nie mogła doprawić tego przekąsem siedząc na Wavantosie, więc posłała mu jadowity uśmiech. Rękę oparła na rękojeści. Ona mogła odwrócić się plecami, końskie uszy były jak radar. Namierzyłyby chłopaka gdyby tylko się poruszył, a ona mogłaby zaatakować. Pogoniła towarzysza do galopu, mając nadzieję wysiedzieć. Nie był taki twardy. Zostawiła go, teraz byli kwita, bo równie dobrze mogła go zamordować.

Deran: Zrozumiał aluzję? Nawet jeśli - zignoruje ją, lub będzie sprawiał takie dobitne wrażenie. Teraz nie był to nóż, ale on od bicia jej powstrzymywało go jedynie niesprawne ramię, nic więcej. Nie dobija się leżące? Szanse nie były równe? A miało to jakieś znaczenie? Dla niego? Nie. Wściekłość rozsadzała go do granic wytrzymałości i coraz bardziej tracił kontrolę. Dlaczego nie odszedł wcześniej? Może jednak nie chciał by cokolwiek za nim kroczyło. Może nie dziś, nie jutro, ale pozostało przeczucie, niewyraźny posmak, niezrozumiały jeszcze dla rozumu. Wpatrywał się w nią z obrzydzeniem, każdy ten subtelny ruch, który potrafił uspokoić pegaza, ale jego tylko rozjuszał. Córka Hadesa i Syn Zeusa, nie pisane było im spotkać się nie doprowadzając do konfliktu, ale czy nie o to chodziło Deran świetnie się przy tym bawił i na domiar złego, cokolwiek by nie zrobiła lub powiedziała, jego poharatany umysł przetłumaczy to jako triumf, wciskając mu mniej lub bardziej wiarygodny argument, który on chwyci jak rybka haczyk. Dlaczego miałby tego nie zrobić? W ten sposób wygrywa niemal każde starcie. - Który uratował twoje pieprzone życie. - Syknął za nim dziewczyna jeszcze znikła między drzewami. Było ich wiele i każde podobne do drugiego mimo iż w dzień na pewno można było tu rozpoznać więcej niż jeden rodzaj. Odczuł satysfakcję? I to jaką. Mięczak, było doprawdy słabym określeniem, wiedział, że była ograniczona Wavantosem, ale zignorował to, bo tak było łatwiej, wygodniej i przyjemniej. A jednak, nie można się zagalopowywać. Szarpnęło nim nagle, wprawiając ramię w niekontrolowane drżenie. Zmiażdżył zębami niedobitki frontowej fazy bólu i po odczekaniu jeszcze dokładnie minuty, ruszył na przód wyznaczonym już szlakiem. Czuł jak kropla potu spłynęła po jego karku. Walczył z nieuniknionym. Barkiem wyważył, na szczęście jego mieszkańców, otwarte drzwi, które z łatwością ustąpiły pod naporem jego masy ciała. Nie wyłamał nawet zamka, to postęp, mieli go już wymienianego zdecydowanie zbyt wiele razy. Wtoczył się do swojej części domku i usiadł przy łóżku , przyciągając do siebie obity skórą kufer. Wyciągnął z niego wodę utlenioną, bandaże, nić, nożyczki, igłę i co najważniejsze John’a Walker’a. Odrzucił zakrętkę na bok i pociągnął kilka solidnych łyków z pioniersko ukształtowanej butelki. Powiedzmy, że był to przydział na czarną godzinę i uznał, że właśnie tak można to nazwać. Przyjrzał się ramieniu dopiero teraz widząc je w pełnym świetle. Krew zdążyła miejscami zaschnąć, a z niektórych nadal ulatywała. Podniósł się niechętnie i poszedł do łazienki w której zaopatrzył się w miskę z wodą i coś w rodzaju kuchennej ścierki. Po powrocie na miejsce oczyścił wpierw ramię, później na zmianę z whisky oczyścił ranę, a później po solidnym znieczuleniu zaszył ją. Nie, nie było to ani trochę rozsądne, ale czy musiało? Trzeba było tylko zszyć, czy to coś wielkiego? Jakoś sobie poradził, mogłoby być lepiej, ale nie miał zamiaru prosić nikogo o pomoc, zwłaszcza, że nie pierwszy raz coś go drasnęło. Gdzie była Lena? Nie wiedział, ale dobrze, że nie było jej tutaj. Martwiłaby się o niego i wysłałaby do pawilonu szpitalnego, gdzie jeszcze spotkałby Allę, a ona nie musiała tego oglądać. Ostatnim razem zabrał jej zbyt wiele energii. Nie było nikogo. Cisza rozpływała się po pomieszczeniu. Ramię płonęło nadal, ale to przestało mieć znaczenie. Powieki opadły, zbyt ciężkie by się im nie oprzeć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz