Arten wypadł z łóżka
owinięty w pościel. W nocy najwyraźniej bardzo się kręcił.
Wstał i wyplątał się z kołdry. Był spocony i wyczerpany. Przetarł oczy i odetchnął z
ulgą.
-To był tylko sen...
Tylko sen chłopie...
Mruknął sam do siebie i
klepnął się kilka razy dłońmi w policzki by się wybudzić. Mimo
długiego snu był zmęczony. Złe sny śniły mu się już kilka
nocy z rzędu. Miał podkrążone oczy i problemy ze skupieniem się
na jednej rzeczy. Heros, który się w nocy wysypia, ma wielkie
szczęście. Niestety, Arten do takich nie należy. Jednak dzięki
tym koszmarom chłopak wie co nieco o swojej przeszłości. Został
odebrany matce alkoholiczce gdy miał 2 lata. Kiedyś była piękną
kobietą, w takiej zakochał się Posejdon. Najwyraźniej źle
zniosła informację o tym, że jej kochanek jest bogiem greckim.
Wstał i szybko się
ogarnął. Zegar pokazywał godzinę 10:48. Spóźnił się na
śniadanie, poranne ćwiczenia i zajęcia z mitologi greckiej.
Prościej mówiąc ma przerąbane u Pana D. Chejron pewnie też się
tym faktem nie ucieszy. Wyszedł szybko z łazienki i przy drzwiach
zastał swoją siostrę. Blair patrzyła na niego jakby był
nieodpowiedzialnym dzieckiem.
-Śpiąca królewna w
końcu wstała.
Dziewczyna była już
przygotowana. Miała na policzku lekkie zadrapanie, więc pewnie
wstała na poranne ćwiczenia. Wyglądała na wyspaną i pełną
energii, czego nie można było powiedzieć o nim. Splotła ręce na
piersi i uniosła jedną brew.
-Czemu mnie nie
obudziłaś? Mam ważną misję!
-Miałam nadzieję, że
sam do tego dojdziesz.
Na jej twarzy pojawił się
niewinny uśmieszek, a Arten nie mógł się na nią dłużej
gniewać. Przewrócił oczyma i zaczął ścielić łóżko. Zgarnął
kilka drobiazgów do małego plecaka.
-Chejron mówił, że
jak wstaniesz to masz iść do Wielkiego Domu. I lepiej weź jakieś
ciepłe ciuchy. Jest zima
Blair westchnęła i
poszła w stronę swojego łóżka, gdzie leżały części zbroi.
Córka Posejdona wyglądała na spokojną i wyluzowaną, ale zapewne
w środku taka nie była. Jej brat idzie na misje, poza granice
obozu. Gdyby role się odwróciły i on martwiłby się o nią.
Chłopak uśmiechnął się do niej pogodnie. Ta odwzajemniła
uśmiech i od razu zaśmiała się z niego.
-Przez te kilka nocy
nawet ja nie mogłam przez ciebie spać, a teraz wyglądasz jak
dziecko Hadesa lub nieśpiący od kilkunastu minut potomek Hypnosa.
-Dzięki. Skoro tak
źle wyglądam to może uniknę jakiejkolwiek walki, bo potwory od
razu się mnie przestraszą. Wezmą mnie za ducha lub zombie...
Wzruszył ramionami.
Uśmiech na chwilę zniknął z twarzy Blair. Arten zarzucił ciężko
rękę na jej ramiona.
-Chodź ze mną do
Wielkiego Domu. Potrzebuję towarzystwa i wsparcia, gdy Pan D.
zacznie się na mnie drzeć.
Oboje zaśmiali się i
wyszli z domku. W obozie było ciepło i pogodnie. Truskawki rosły w
najlepsze (co niezbyt poprawiało humor Artenowi), herosi wykonywali
codzienne prace i ćwiczenia, a pobliskie duchy przyrody gawędziły
sobie z innymi. Za granicami obozu widać było szare niebo i
padający śnieg. W końcu był grudzień. Teraz cieszył się, że
taka zła pogoda ominęła całe obozowisko.
-Chejronie, ja nie
wiem czy ta jego misja to nie jest jakaś pomyłka! Chce zostać
grupowym domku. Chyba będzie lepiej jak z tej misji nie wróci
wcale. Będzie lepiej dla całego domku trzeciego.
Dionizos był trochę
zdenerwowany. A nawet trochę bardzo. Zarzucał przez kilka minut
Artenowi nieodpowiedzialność za swoje działania i bezczelność w
stosunku do innych. Chłopak słuchał jego zażaleń z kamienną
twarzą jakby nie robiło to na nim wrażenia. W środku wrzał ze
złości. Może i jego gadanie nie było całkowicie pozbawione
sensu, ale i tak uważał, że odrobinę przesadził. Chejron swym
opanowanym głosem przemówił do Pana D.
-Uważam, że mogłeś
to ubrać w inne słowa Dionizosie. Powinieneś mu bardziej
kibicować. To jego pierwsze wyjście poza granice obozu od kiedy tu
trafił.
-Kibicować?! Może
jeszcze sam wszystko za niego zrobię i pozwolę mu się wyspać do
woli? To jakiś żart... Po prostu żart...
Bóg wyszedł z hukiem z
Wielkiego Domu. Centaur westchnął głośno i przeszedł do dużego
stołu, gdzie leżało dużo papierów i map. Przeczytał kilka
linijek tekstu, przez chwilę się zastanowił i zwrócił się do
chłopaka.
-Masz udać się do
Nashville. Duch Diomedesa najwyraźniej obrał sobie to miejsce za
siedzibę. Mam nadzieję, że dowiedziałeś się co nieco o nim?
Półbóg kiwnął głową.
Kilka ostatnich dni przesiedział w bibliotece szukając informacji,
które okażą się pomocne. Wiele z nich okazało się sprzecznymi z
tymi z innego źródła. Jakby księgi mówiły: „ Jesteś
dzieckiem boga, sam wybierz co jest prawdą.” To było męczące i
frustrujące. A może to skutek jego przemęczania? On sam już nie
wiedział co robić. Co przeczytał to zapamiętał, jak to
wykorzysta w praktyce? O tym zadecyduje los.
-Kogo wybrałeś sobie
za towarzysza?
Dużo o tym ostatnio
myślał. W obozie było niewiele osób, którym ufał. Nie lubił
działać w grupie, ale pójście samemu na misję... Takie myśli
nie dawały mu odpocząć. Dręczyły go cały czas: „A co jeśli
będę potrzebował pomocy?”, „A co jeśli umrę i nikt się o
tym nie dowie?”, „Muszę sam dowieść, że jestem wart tego
tytułu.”, „Niby kogo miałbym wziąć?” W końcu zdecydował.
-Pójdę sam.
Centaur spojrzał na niego
badawczo. Pewnie pomyślał, że to żart. Przez chwilę milczał.
Kilka razy już widział jak Arten sprawdza się na obozowych
zajęciach. Bardzo dobrze walczył, ale był daleki od ideału.
Słyszał też od Miri Flaved wiele ciekawostek na jego temat. Między
innymi to, że jest z natury samotnikiem i woli polegać tylko na
sobie. Może puszczenie go samego wcale nie jest takim złym
pomysłem?
-Jesteś tego pewny?
-Tak.
Arten stanowczo
potwierdził swoją decyzję. Im szybciej się zdecyduję tym mniej
będzie miał czasu do głębsze rozmysły i ewentualną zmianę
planów.
Godzinę później był
już spakowany i przygotowany na misję. W plecaku miał wszystkie
potrzebne rzeczy, a w kieszeni bluzy swój miecz schowany w breloku.
Pożegnał się i podszedł do kasztanowatej klaczy o, jakże
oryginalnym, imieniu Kasztanka. Poprosił o szybkiego pegaza, bo
takie lubił najbardziej. Powiedziano mu, że klacz spełnia ten
warunek, ale tylko wtedy, gdy ostro się ją o to „poprosi”.
Arentowi to wystarczało. Potrafił rozmawiać z końmi, więc to
chyba nie będzie dla niego problemem.
Najdłużej żegnał się z Blair, która była jego
najlepszą przyjaciółką w całym obozie. Dziewczyna nie chciała
go wypuścić mówiąc, że na pewno czegoś jeszcze zapomniał i
wymyślając jeszcze inne wymówki. Sam nie chciał jej zostawiać.
Zawsze mógł liczyć na jej pomoc i wsparcie. Nie chciał brać jej
na misję. Gdyby on nawalił, Blair też miałaby kłopoty.
Uśmiechnął się do niej i wsiadł na grzbiet
Kasztanki.
„Nie martw się złotko, lepszego pegaza nie mógł
sobie wybrać”
W głowie zabrzmiał mu głos klaczy, która kiwała
radośnie głową w górę i w dół. Oboje uśmiechnęli się i
wtedy pegazica wzbiła się w powietrze zostawiając za sobą cały
obóz.
„... i wtedy ja do tego ogiera: Uważaj, gdzie
pchasz ten swój ogon! I mówię ci, miał taką minę, że się
śmiałam cały dzień! A dziewczyny podziwiały mnie. Nie dziwie im
się...”
Właśnie tak wyglądała kilkugodzinna podróż do
Nashville.
Klacz gadała, gadała i nie mogła przestać. Już po
kilkunastu godzinach miał dość jej monologu. Teraz chciał tylko
żeby ten głos zamilkł.
Gdy lecieli pogoda drastycznie się zmieniła. Chwilę
po opuszczeniu obozu wezbrała się śnieżyca. Szare chmury nie
przepuszczały ciepłych promieni słońca. Padający śnieg pozwalał
tylko na zobaczenie okolicy kilka metrów przed sobą. Było zimno.
Na szczęście nie zapomniał o ciepłych ubraniach.
Podróż trwała cały dzień, a i tak jeszcze nie
dotarli do celu. Zatrzymali się w miasteczku Knoxville. Znalazł
niewielki motel, w którym mógł przespać noc. Za budynkiem stała
mała obora. Mimo stanowczych protestów, Kasztanka w końcu
zdecydowała się tam spać. Właściciel był miły i najwidoczniej
nie zauważył skrzydeł na ciele klaczy. Zaproponował przytulny
pokoik za kilkanaście drobniaków. Zatrzymał się tam tylko jakiś
turysta, więc motel był prawie pusty.
Jego pokój miał podstawowe umeblowanie. Mały stół,
łóżko, kilka krzeseł i kanapa. Drzwi do łazienki ledwo wisiały
na zawiasach. Arten nie dziwił się, dlaczego jest tu tak mało
gości. Wszystko było urządzone skromnie i tanio. Umył się i
zasnął.
Nad ranem dostał prawie zawału serca. Gdy się
obudził stał nad nim właściciel motelu z tym dziwnym, sztucznym
uśmieszkiem. Był gruby, nosił szorty i hawajską koszulę, jakby
nie zauważył zimy za oknem. Po chwili zamienił się w wielkiego
węża, który miał dwie głowy: jedną na początku i jedną na
końcu ciała. Długi był przynajmniej na trzy metry i posiadał
wielką paszczę. Miał duże oczy jarzące się jak diody. Jego
cielsko było całe czarne. W pierwszej sekundzie nie wiedział w
ogóle o co chodzi. Dopiero gdy zaatakowały go ostre jak brzytwa
zębiska ocknął się w pełni. Padł na ziemię, gdy wąż krztusił
się piórkami, które wyleciały z pogryzionej poduszki. W tym
czasie udało mu się dotrzeć do miecza, który leżał w kieszeni
bluzy zarzuconej na oparcie krzesła.
W ostatniej chwili zamachnął się mieczem i ledwo
rozciął węża na pół. Przez chwilę myślał, że wygrał, wtedy
potwór zaczął się łączyć. Po chwili gad był jak nowy. Artenem
wstrząsnęło. Jak ma go zabić? Próbował przypomnieć sobie co to
za stworzenie. Amfi... Amfis...
Wąż ponownie zaatakował. Wtedy w końcu sobie
przypomniał. Miał przed sobą amfisbaenę, potwora zrodzonego z
krwi meduzy. Nie wiedział jak się pozbyć potwora. Rozciął go raz
jeszcze i zanim gad zaczął się łączyć Arten wypadł z pokoju i
zatrzasnął za sobą drzwi. Przez chwilę słyszał jeszcze syki
dwóch wielkich głów. Musiał chwilę pomyśleć. Skoro nie wie jak
go zabić to co ma zrobić? W pokoiku zostały wszystkie jego rzeczy.
Jeśli teraz ucieknie - przepadną.
Nagle usłyszał za sobą słowa. Były to syki, które
z trudem można było zrozumieć. Taką mową bardzo przypominał
Voldemorta, postaci z bestsellerowej książki o młodym czarodzieju.
Pomimo takiego zbiegu okoliczności Artenowi nie było do śmiechu.
Chciał tylko wziąć swoje rzeczy i uciekać stąd najdalej jak się
da.
-Pyszszszny
półbóg... Śśśświeże mięsssso...
Drzwi, które zamknął za sobą, nagle zostały
zniszczone przez wielkie zęby. Kły, duże jak ostra część wideł,
wbiły się w drewno. Potwór zawisnął na drzwiach i wielkimi
mięśniami wyrwał dziurę w drewnie. Była tak wielka, że
amfisbaena mogła spokojnie przez nią przejść, co po chwili
zrobiła.
Chłopak pobiegł po schodach na dół. Rozglądnął
się i zobaczył dużą metalową klatkę z przyklejoną karteczką
„PUŁAPKA NA NIEDŹWIEDZIE. ZACHOWAĆ OSTROŻNOŚĆ”. Konstrukcja
była duża i solidna. Najwidoczniej ktoś lubił polować na te
zwierzęta.
Po kilku sekundach pojawił się wąż, który ze
zdwojoną wściekłością zaatakował. Arten przeciął węża znów
na pół i jednym, szybkim kopnięciem przerzucił połowę ciała
potwora do klatki. Zamierzał to zrobić też z drugą częścią,
ale wtedy ślepia amfisbaeny otworzyły się szeroko i połowa gada
próbowała się na niego rzucić. Wtedy obie części scaliły się
ze sobą. Oddzielały je metalowe kraty. Bestia nie mogła ani się
ruszać ani doprowadzić się do normalnego stanu.
-Nieee...
Ty sssssmartkaczuuu...
Potworowi najwyraźniej nie spodobał się nowy
dodatek. Arten przez chwilę wpatrywał się z satysfakcją na
szamocącego się gada. Obie głowy amfisbaeny chaotycznie rzucały
się na wszystkie strony.
Kliknął mały przycisk na spiżowym mieczu, który
szybko zamienił się w brelok do kluczy, i pobiegł schodami do
góry. Najszybciej jak potrafił wepchnął wszystkie swoje rzeczy do
plecaka, minął zniszczone drzwi oraz amfisbaenę i wbiegł do
obory. Wskoczył na grzbiet zaskoczonej klaczy.
„Co się stało?”
-Nie
ważne, leć! Szybko, leć!
Kasztanka usłuchała i po chwili wzbili się w
powietrze.
Arten cieszył się, że do Nashville zostało tylko
kilka godzin lotu. Przewidywał, że dotrze tam koło godziny
dziesiątej. Po kilkunastu minutach ciszy ze strony pegazicy (co go
pozytywnie zaskoczyło) padło pytanie:
„Co się stało w tym budynku?”
-Zaatakowała
mnie amfisbaena.
Kasztanka zdziwiła się na jego słowa. Oczywiście
wiedziała co to jest.
„Jak ją pokonałeś?”
-Dłuższa
historia.
Arten nie chciał zagłuszyć tej ciszy. Mimo to klacz
i tak zaraz się rozgadała o tym jak z inną pegazicą przepędziły
stado gorgon. Chłopak wiedział, że klacz albo zmyśla albo
przekręca niektóre fakty. Nic jej nie powiedział, czekał na
zbawienny moment, gdy wylądują.
W tym momencie wolałby przelecieć z Kasztanką przez
burzę śnieżną, niż znaleźć się tam, gdzie był teraz.
Sparował właśnie uderzenie ducha Diomedesa,
walczącego długim mieczem. Jego ataki były coraz silniejsze i
zajadłe. Mimo tego, że Arten dobrze radził sobie na arenie w
obozie, teraz ciężko mu było wykonać jakikolwiek ruch nie będący
samoobroną. Bronił się jak mógł. Po jakimś czasie stanęli
naprzeciwko siebie i wpatrywali się w przeciwników.
Duch Diomedesa wyglądał jakby nigdy nie umarł. Gdy
po raz pierwszy go zobaczył zdziwił się bardzo. Myślał, że
zobaczy białego człowieka, który unosi się kilka centymetrów nad
ziemią i paruje z niego mgiełka. Zamiast tego stał przed nim
mężczyzna ubrany w różowy garnitur i złote buty. Bardziej
sprawiał wrażenie clowna lub jakiegoś komika z pobliskiego baru,
niż ducha byłego króla. Miał blond włosy zaczesane do tyłu i
twarz zaoraną zmarszczkami i bliznami.
Walczyli w salonie, w dużym domie, który najpewniej
należał kiedyś do bogatszego człowieka. Wokół nich pyły
porozwalane... w sumie wszystko. Lampy rozbite, poduszki
przedziurawione, pierze latało wszędzie, drogie meble porysowane
ostrymi klingami, okna rozbite, podłoga zalana wodą, z kominka
wysypały się kawałki drewna i popiół.
Chłopak już nie miał pomysłu. Gdy atakował
Diomedesa wodą, ta po prostu przelatywała przez jego ciało. Kiedy
próbował zadać mu cios spiżowym mieczem broń, albo uderzała w
miecz ducha, albo przenikał przez niego tak jak woda, lecz ta
sztuczka wymagała od byłego króla więcej wysiłku. Myślał też
o zamknięciu go w jakimś pomieszczeniu, ale był to duch, żadna
ściana mu nie straszna. Poza tym Diomedes był kiedyś królem.
Musiał być mądry i waleczny by dostać ten tytuł.
Przez chwilę chciał wyprowadzić ducha z równowagi
i uciec przez okno, ale w ostatnim momencie wpadł na pewien pomysł.
Podsunęła mu go kiedyś nauczycielka kontrolowania umiejętności
magicznych. Pomimo tego, że ta kobieta czasem go drażniła, słuchał
jej rad i pomysłów.
-I
co? Masz dość nędzny półbogu? Zabiłem już wielu twoich
znajomych, którzy odważyli się tu przyjść. Chcesz być
następny?
-Dzięki,
ale nie.
Sięgnął do kieszeni spodni. Od jakiegoś czasu
ćwiczył tą sztuczkę, czy teraz się uda? Diomedes chyba nie
zauważył jego ruchu. Siłą woli podniósł kulę wody i
niezauważalnie wsadził do niej kilka spiżowych pocisków. Duch
zaśmiał się z niego, gdy zobaczył, że znów szykuje się na atak
z użyciem wody. Oparł miecz o podłogę, uśmiechnięty i
zadowolony, i czekał na bezsensowny atak Artena. Półbóg wysłał
kulę wody w jego kierunku z wielką szybkością, która po chwili
rozpłynęła się po ścianie.
Chwilę po tym z twarzy Diomedesa zniknął uśmiech,
pozostała tylko wściekłość, gdy rozpadał się na złoty pył.
Na rzeczy, pochodzenia boskiego, duch musiał szczególnie uważać i
mocno się skupić żeby przez nie przeniknąć. Tym razem
zlekceważył nie ten atak co trzeba.
Chłopak usiadł zmęczony w kałuży na drogim
dywanie. Odetchnął z ulgą, kiedy dotarło do niego, że to koniec.
Mógł wracać do domu. Do obozu.
Przypomniał sobie coś jeszcze. Przecież miał
oswoić konie Diomedesa. Lecąc tutaj nie zauważył żadnej stajni
czy obory w pobliżu.
„Arten, złotko! Chodź tutaj, szybko!”
W głowie rozbrzmiał mu głos Kasztanki. Wstał
szybko, pozbierał wszystkie swoje rzeczy i ruszył do wyjścia.
Zobaczył swoją klacz, a za nią jeszcze cztery inne
konie. Każdy był innej maści. Patrzyły na niego wyczekująco.
Kręciły się i przystępowały z nogi na nogę. Najwyraźniej były
głodne. Żywiły się ludzkim mięsem, nie chciał podchodzić zbyt
blisko.
„Kobitki, przywitajcie się. To jest Arten, a to są
Dinus, Ksantus, Lampon i Podargus.”
W głowie chłopaka zapanował chaos. Usłyszał głosy,
które albo się witały, albo nazywały go mięsem. Niezbyt ciekawy
początek znajomości. Bał się do nich zbliżyć
-Jestem
synem Posejdona, nie zjecie mnie?
Odezwała się siwa klacz, która była najwyższa z
nich wszystkich. Odpowiedziała spokojnym i opanowanym tonem.
„Od kiedy zjadłyśmy Diomedesa przerzuciłyśmy się
na mięso zwierzęce. Wyrzucili nas do lasu, jak miałyśmy się
inaczej przystosować? Tylko czasami zjadamy ludzi, którzy
przychodzą tu popełniać samobójstwa. Niby czemu mięso miałoby
się marnować? Najwidoczniej tacy jak oni polubili to miejsce, bo
jest daleko od ludzkich siedzib.”
Arten nie był pewny co do ich zamiarów. Były
potworami, tak samo jak ta wredna amfisbaena, która pewnie jeszcze
męczy się z klatką na niedźwiedzie. Teraz już wiedział skąd
biorą się ogłoszenia o zaginięciach, a potem policjanci nie
potrafią znaleźć ciała. Klacze najwidoczniej dostrzegły jego
zawahanie i odpowiedziały chórem.
„Przysięgamy na Styks, że nie zjemy już ludzkiego
mięsa.”
To były ważne słowa. Odetchnął z ulgą i
uśmiechnął się lekko dalej nie wierząc w to co przed chwilą się
tu stało.
-Chciałybyście
zamieszkać w Obozie Herosów?
Nie musiał się długo prosić o odpowiedź.
Najwidoczniej wszystkie klacze miały to do siebie, że lubiły
mieszkać w przytulnym i ciepłym miejscu.
~*~Lubie pisać, ale średnio mi to wychodzi. Zresztą widać wyżej.
Mam nadzieję, że błędów jest mało, a przynajmniej nie rzucają się tak bardzo w oczy :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz